27 kwietnia wyruszyliśmy (ośmioro ludzi, dwa samochody) na Wschód. Białoruś nie przywitała nas gościnnie - osiem godzin spędzonych na granicy nie należy do przyjemności. Nieraz jeszcze miała dać znać o sobie białoruska biurokracja… Nieugięcie odczekaliśmy jednak swoje, zdobyliśmy wszystkie wymagane pieczątki i mogliśmy kontynuować podróż. Po około 300 km jazdy przez wybitnie monotonny, płaski krajobraz - niekończące się pola i łąki, poprzetykane gdzieniegdzie sosnową drągowiną - dotarliśmy wreszcie, późnym wieczorem, do celu wyprawy: historycznego, liczącego 1000 lat Turowa nad Prypecią. Osada - położona tuż nad rozlewiskami wciąż na szczęście nieuregulowanej największej rzeki Polesia - nawet w ciemnościach, z rzadka rozświetlonych pojedynczymi latarniami, wywierała niesamowite wrażenie; nie tylko z powodu drewnianej przede wszystkim zabudowy, ale również ze względu na dobiegające znad wody nocne nawoływania czajek, krwawodziobów i łęczaków. Pierwszą noc spędziliśmy u babuszki, w drewnianej chacie rodem z początku poprzedniego stulecia.
Drewniana zabudowa Turowa. Fot. D. Krupiński
Następnego dnia podzieliliśmy się na dwie ekipy i zamieszkaliśmy w dwóch domostwach. Monika, Justyna, Adam i Przemek wprowadzili się do Walentyny, natomiast nas (Dominika, Filipa, Sebastiana i mnie) przyjął pod swój dach Anatolij, którego Filip i Dominik poznali trzy lata wcześniej. Anatolij przywitał nas surowym jajkiem i czystym spirytusem, czerpanym słoikiem wprost z dużej metalowej kanki (dwie szklaneczki w zupełności wystarczają…).Kolejne dni upływały nam na obserwacjach. Nie trzeba było nawet wychodzić ze wsi, żeby móc przyglądać się licznym, ale niezbyt zróżnicowanym gatunkowo, ptakom. Dominowały bataliony, które spotykaliśmy nawet pośród wiejskich zabudowań. Była to znakomita sposobność, żeby doskonale poznać rozmaitość szat godowych ich samców. Czajki wysiadywały jaja (często rabowane przez krukowate, zwłaszcza wrony), a niektóre wodziły już pisklęta. Oprócz licznych batalionów i czajek, gatunkami powszednimi stały się krwawodzioby, toczące niekiedy iście krwawe walki, rycyki, łęczaki i kwokacze. Baczne oko lunety wypatrzyło czasem terekie i ostrygojady, mające tu swoje odosobnione stanowiska lęgowe, czy brodźca śniadego i pławnego, a nawet płatkonoga. Nie zabrakło również kaczek, przede wszystkim krzyżówek, cyranek, cyraneczek i płaskonosów. Nad rozlewiskami krążyły rybitwy: rzeczne, białoczelne, czarne, białoskrzydłe i białowąse.
Terekia i samiec bataliona. Fot. P. Kurdej
W Turowie działa punkt obrączkowania ptaków prowadzony przez Instytut Zoologii Białoruskiej Akademii Nauk w współpracy z ornitologami z Uniwersytetu Gdańskiego. Miedzy innymi Polacy badają biologię lęgową terekii. Jak się okazało w Turowie spotkaliśmy wielu naszych znajomych z polskich obozów obrączkarskich, którzy ostatniego dnia wydatnie zasilili Bocian Band. Od białoruskich ornitologów dowiedzieliśmy się także o odosobnionej populacji traczy bielaczków (ponad 600 km od stałych lęgowisk), gnieżdżących się na pobliskim kompleksie stawów rybnych "Biełoje". Okazało się, ze potrzebuja one pomocy w postaci dostarczenia miejsc lęgowych, obecnie bowiem przegrywają w konkurencji z gągołem. Umówiliśmy się na wczesną jesień na wieszanie specjalnych skrzynek lęgowych, o których produkcji już myślimy.
Piękne widoki psuły śmieci, wyrzucane przez mieszkańców wprost do rzeki. Odpady stanowią na Białorusi poważny problem, nie dostrzegany jednak przez władze dbające jedynie o wygląd głównych ulic, które nie zatroszczyły się o kosze na śmieci (równie trudno znaleźć zbiorczy kontener) ani przez miejscową ludność, której nie przeszkadza czerpanie wody pitnej z rzeki, zanieczyszczanej ściekami z gospodarstw domowych.
Poza poznawaniem najbliższej okolicy wyruszaliśmy na dalsze wycieczki do Prypeckiego Parku Narodowego i jego otuliny. Podczas jednej z nich szliśmy starym nasypem kolejki wąskotorowej, której trasa przecinała Park. Gdyby nie resztki drewnianych podkładów i zardzewiałe gwoździe, trudno byłoby w nim rozpoznać dzieło ludzkich rąk - niemal całkowicie został pochłonięty przez otaczające go wysokie torfowisko, a w wielu miejscach znajdował się już pod wodą, na tyle jednak płytką, że umożliwiała przejście. Torfowisko obfitowało w interesujące gatunki roślin, które wskazywał nam Filip, specjalista od torfowisk. Raz po raz pojawiały się kszyki i żurawie. Udało nam się zaobserwować także jarząbka, muchołówki białoszyje, dzięcioła białogrzbietego i bardzo tam pospolite dzięcioły zielonosiwe. W suchszych miejscach na drzewach wisi sporo barci wydrążonych w sosnowych pniach.
Dąb Car. Dłubanka we wsi Chłupin. Fot. A. Tarłowski
Jeden dzień poświęciliśmy na wycieczkę z przewodnikiem. Wprawdzie z powodu deszczu obiecane cietrzewie nie dopisały, ale za to obejrzeliśmy kilka interesujących zakątków parku: rozciągające się po horyzont torfowiska, piaszczyste wydmy i unikatowe na skalę europejską dąbrowy zalane wodą. Niestety, jak się dowiedzieliśmy, dąbrowy zaczynają zamierać. Jedną z głównych przyczyn wydaje się być naftowy rurociąg "Przyjaźń", który przecina park, zakłócając stosunki wodne w rejonie cennych dąbrów.
Pogoda zniechęcała nas do głębszego brodzenia po bagnach, za to objechaliśmy bardzo ciekawą etnograficznie część parku, pomiedzy lasami i bagnami ścisłego rezerwatu a Prypecią, dotarliśmy do wschodniej granicy Parku rzeki Uborc. Niewątpliwą atrakcję stanowiła dla nas opuszczona niemal wieś Mordwin, zamieszkała przez nieco ponad dwadzieścia osób. Stoi w niej około dwustu drewnianych chat; prawie wszystkie chylą się ku ruinie. W Chłupinie na brzegu rozlewiska odnaleźliśmy będące wciąż w użyciu łodzie dłubanki (potwierdziły się słowa naszego przewodnika Światosława Wasilejewicza: "szukajcie łodzi w kształcie przypominającym banana"), tam także w użyciu są nadal wozy z drewnianymi kołami i metalowymi obręczami. Odwiedziliśmy potężny dąb zwany Carem, pośród wstążek i banknotów umieszczanych na korze staruszka przez miejscową ludność, zapewne na szczęście, zawisła nasza zielona wstążka znad Rospudy.
Zalewowe dąbrowy w Prypeckim PN. Fot. A. Tarłowski. Rozlewiska Prypeci. Fot. D. Krupiński.
Dziewięciodniowy pobyt na Białorusi, oprócz świetnych obserwacji przyrodniczych, stworzył nam wspaniałą możliwość poznania tamtejszej kultury, warunków społecznych (czasem tak bardzo przypominających te nasze sprzed kilkudziesięciu lat), panujących obyczajów, miejscowej kuchni, obfitującej w ziemniaki (kartoszki) i słoninę (sało). Przy studniach spotyka się tu i ówdzie żurawie, na prywatnych działkach w powszechnym użyciu są konne pługi i drewniane brony, a za miedzą rozciągają się olbrzymie pola kołchozów uprawiane przez potężne ciagniki.
Wycieczka na bagna. Fot. D. Krupński
Prawie cały dzień spędziliśmy dopełniając obowiązek meldunkowy. Zebraliśmy przy tym pokaźną tekę papierów. Ilość koniecznych do wypełnienia formularzy, kserokopii wszelkich dokumentów, dwie fotografie, imienne przelewy w banku i kilka osób z administracji zaangażowanych do tego celu, łącznie z obowiązkową rozmową z naczelnikiem rejonowej milicji, natchnęło nas pomysłem, aby taki dzień meldunkowy był obowiązkowym punktem wycieczek organizowanych przez biura podróży dla młodszego pokolenia i dla tych wszystkich, którzy tęsknią za dawnym systemem…
Folklor muzyczny jest integralnym elementem życia - zdarzyło nam się usłyszeć charakterystyczne wielogłosowe pieśni, wykonywane podczas powrotu z pola konnym wozem. Namówiliśmy śpiewaków, by odwiedzili nas któregoś wieczora. Ze wspólnego muzykowania zrodził się pomysł koncertu w domu kultury. Stał się on zwieńczeniem wyprawy, a jednocześnie pożegnaniem z gościnnym Turowem. Przebrany w ludowe białoruskie rubaszki Bocian Band, w bardzo poszerzonym składzie, wykonywał niekoniecznie ludowe utwory na przemian z miejscowymi muzykantami. Entuzjastyczne przyjęcie publiczności zwiastowało pewną karierę! Po koncercie - poczęstunek. Na stole pośród ziemniaków i sała królowała uha - zupa rybna.
Białoruski zespół ludowy oraz Bocian Band. Fot. A.Tarłowski
Z pewnym żalem opuszczaliśmy następnego dnia ten kraj pełen kontrastów, w którym obserwuje się dziką przyrodę zarzuconą górami śmieci; w którym po prostych, równych drogach jeździ niewiele samochodów; w którym są miasta nowoczesne, zbudowane z betonu, szkła i metalu, oraz miejsca, gdzie trudno znaleźć murowany dom; w którym ludzie mieszkający w drewnianych chałupach z wychodkiem mają aparaty cyfrowe i odtwarzacze DVD; wreszcie kraj, w którym - mimo panującego ustroju - ludzie są życzliwi, serdeczni i radośni.
Łukasz Matusik
16.05.2007
musisz zalogować się, aby dodać komentarz... → Zaloguj się | Rejestracja