Oświn 2007
Siedzę teraz z kubkiem z wyprawy (pamiątkowy) z kawą w środku i przeglądam zdjęcia z V Ekspedycji Ratunkowej. Znalazłam się na niej przypadkiem… Ale może jeśli opiszę, jak ten wyjazd wyglądał, to więcej osób weźmie udział w kolejnych ekspedycjach? A ostatnia wyglądała tak...
Magda zadzwoniła i powiedziała, że jest organizowany obóz na Mazurach, w ścisle chronionym Rezerwacie „Jezioro Oświn” i że cała rzecz polega na wycinaniu głogów przez parę dni, aby ptaki miały gdzie lądować. W mojej głowie po tym wyjaśnieniu powstał jeden wielki znak zapytania i wizja ogólna: rano o 5:00 pobudka, do 21:00 wycinanie jakichś bliżej nieokreślonych krzaków, dookoła sami ludzie z pasją, wiedzą i wykształceniem związanym z przyrodą i ja, która ledwo odróżnia krętogłowa od dzięcioła dużego. Ale co tam, zapisałam się!
Uczestnicy Ekspedycji. Fot. Mariusz Grzeniewski
Jak łatwo się domyśleć nastawienie miałam może nie negatywne, ale wiedziałam że „będzie ciężko”. Tymczasem, zanim dojechaliśmy na miejsce, zakochałam się od pierwszego wejrzenia zobaczywszy terenówkę, którą mieliśmy jechać. Za kierownicą siedział wąsaty jegomość (pseudonim Wujek), który przez całą drogę rozśmieszał nas, czyli Aśkę, Magdę i Klaudię opowieściami z wojska. Wiedziałam już, że to będzie niezapomniany wyjazd.
Trasa piękna, Mazury to prawdziwa dziewicza Polska. Z Siedlec na Sokołów, Zambrów, Łomżę, Pisz, Orzysz, Giżycko, Węgorzewo i jesteśmy nad Jeziorem Oświn. Mapa Wujka była tak szczegółowa, że uwzględniała nawet miejsca po ściętych drzewach przy szosie. Tak więc do Guji i gospodarstwa agroturystycznego pana Marko trafiliśmy bez większych komplikacji. Dojechaliśmy w doskonałych humorach. Po wyjściu z samochodu przywitał nas zwisający z dachu Batman – Grzegorz Gołębniak, miłośnik nietoperzy, reszta ekipy była w domku. Wieczór, jak to wieczór, sprzyja ogólnej integracji… Wujek z pamięci deklamował wiersze Mariana Załuckiego. Po odśpiewanych piosenkach (to raczej nie były kołysanki...) poszliśmy spać, bo dzień nadchodził pracowity…
Prace wycikowe. Fot. Mariusz Grzeniewski
W piątek rano, co bardziej wytrwali ornitolodzy (niestety nie ja) poszli „przyłapać” żurawie zbierające się do odlotu… Musiało to pięknie wyglądać, bo wrażenia słuchowe można było odbierać bezpośrednio w naszej bazie, przez uchylone okno…
W sumie między innymi przyjechaliśmy tu dla żurawi, zacytuję jednego z uczestników akcji: „W skrócie cel jest taki, żeby przywrócić dawne warunki, kiedy to, na obecnie zarośniętych terenach, zatrzymywały się setki ptaków - żurawi, gęsi i innych. Kiedyś były tu zwykłe pola orne i łąki. Stado koników polskich, żyjące w rezerwacie i pełniące funkcje żywych kosiarek nie radzi sobie jednak z kolczastymi zaroślami. Obecnie głogi po wycięciu jeszcze odbijają, ale są co roku koszone. Fundacja Jeziora Oświn planuje tu urządzenie poletek zaporowych, (czyli miejsc, które odciągają zwierzęta od upraw rolnych) dla wędrownych ptaków, czyli żurawi, które stwarzają problemy na zagospodarowanych terenach, a obszary rezerwatu idealnie by się do tego nadawały”. Teraz jaśniej wiedziałam po co mamy wycinać głogi, choć nie wiedziałam jeszcze jak one DOKŁADNIE wyglądają i co mają… A mają wielkie kolce… Dobrze, że w pakiecie każdy „odgłogowiacz” dostał porządne rękawice…
Jazda do pracy przypominała trochę obóz przetrwania. Ze względu na małą ilość odpowiednich samochodów, gromadnie ścisnęliśmy się w terenówce. Oczywiście elitarne miejsce – w bagażniku… - zajął Batman. Klaudia ze mną na kolanach też nie miała lekko. Oczywiście moja genialna wyobraźnia podsunęła mi ogólną wizję pracy: trzy, cztery piły, ogromne głogi a reszta ekipy bez pił wynosi gałęzie na stertki, które później pewnie się spali i będzie wielkie ognicho, a tu ..… dzięki firmom, sponsorom i życzliwym ludziom pilarek i kos spalinowych z piłami tarczowymi było bardzo dużo. Każdy chłopak mógł znaleźć coś dla siebie, nawet „kobity” mogły coś ściąć – pierwsza Klaudia uczyła się pod czujnym okiem Batmana. Ale i ja, i Magda dostąpiłyśmy również tego zaszczytu. W tym roku naszej ekipie pomagali dzielnie przedstawiciele Fundacji – Sławek i Daniel, w transporcie na miejsce pracy przydał się też samochód terenowy pana leśniczego.
"Gwóźdź programu" - konik polski. Fot. Monika Stefaniak
Pracowaliśmy, czas płynął, chmury też, pod nimi przeleciał co jakiś czas jakiś „myszak”, „drapol” albo MSZPP = Mały Szary Piękny Ptaszek (dopiero na obozie nauczyłam się takiego fachowego słownictwa) czyli konkretnie myszołowy, bielik, żurawie, szczygły itd. Wszystko tak płynęło albo leciało, a sterty głogów dla odmiany rosły, rosły, rosły aż zamieniły się w ogromne zielone górki i jak się okazało nikt palić ich nie będzie, bo zostaną zamienione na wiórki.
To nie krzaczki to drzewa.... Fot. Mariusz Grzeniewski
Mobilizacji do pracy dodawało spojrzenie za siebie – zielone, wolne przestrzenie na wzgórzach „odgłogowanych” w latach wcześniejszych – spojrzenie dookoła siebie – każdy pracował bez wytchnienia. Z podcinanych głogów dymiło się i pachniało trochę jak pieczonym ciastem… A gdy wszyscy byli już naprawdę głodni, Monika w samą porę ogłosiła przerwę i zaserwowała z piętnaście różnych rodzajów kanapek produkcji Klaudii i własnej – pycha! Po przerwie ciężko było wstać, ale jak już to się udało, praca szła sprawnie. Wieczorem było już widać konkretne efekty… Wracaliśmy w tych samych składach. Droga akurat na terenówkę, świadczy o tym np. fakt, że prawie zakopaliśmy ją w bagnie, gdy źle skręciliśmy… Po powrocie do bazy wyglądała nareszcie adekwatnie – cała usmarowana błotem, po prostu cudo. Skonani doczłapaliśmy się do łazienki i pobieżnie załatwiliśmy sprawy higieny i hajda na jedzonko! Konkretnie kolację… Norbert, Tomkowie i Jan, jak to w życiu bywa, zajęli się gotowaniem. Natomiast Klaudia z Grzegorzem wybrali się na grzyby. Zbiory wypadły owocnie: kilka prawdziwków, podgrzybki. Część osób poszła rozejrzeć się po okolicy – Tomek pomedytować, drugi Tomek nabrał ochoty na wyprawę na sowy, ale pogoda była niesprzyjająca, a część osób poszła zobaczyć Śluzę. Prawie nocą zebraliśmy się wszyscy na kiełbaski z grilla i pierwszy raz w życiu poczułam, że o moich ornitologicznych zainteresowaniach mam z kim porozmawiać. Dzień skończyliśmy jak zwykle śpiewem, kawałami i ogólną radością, bo przed nami zostało jeszcze przecież ok. 60% zaplanowanej do wykonania pracy… A to wymaga siły i odpowiedniego nastawienia psychicznego…
Ania i głogi. Fot. Mariusz Grzeniewski
W sobotę, po śniadaniu, zachęcona świecącym od rana słońcem, ekipa ruszyła do pracy. Mimo dokuczliwych głogowych cierni, które bezustannie dawały nam się we znaki, pracowaliśmy w pocie czoła. Nie dało się jednak zapomnieć, ze bierzemy udział w obozie ornitologicznym. Co jakiś czas słychać było krzyki i wszyscy, mimo iż pracowali z dala od siebie, stawali z głową zadartą do góry. Akcję wycinania głogów zakończyliśmy około godziny 16.00 po siedmiu godzinach pracy, urozmaiconej jedynie przerwą na posiłek. Trzeba przyznać, że efekt był imponujący - na początku trudno było uwierzyć, że możliwa jest w dwa dni taka zmiana wyglądu terenu. Rezultaty naszej pracy oglądała też pani Maria Mellin, Wojewódzki Konserwator Przyrody z Olsztyna, która pod koniec dnia odwiedziła uczestników Ekspedycji. To nie był jednak koniec niespodzianek. Kiedy zauważyliśmy, że wracamy jakąś inną trasą wzbudziło to nasze zaniepokojenie. Pewnie znów się zgubiliśmy! Jednak nie tym razem. Okazało się, że trafiliśmy do gospodarstwa państwa Płońskich - pan Jan to dawny Strażnik Rezerwatu, który pomagał Towarzystwu w poprzednich Ekspedycjach.. Gościnna atmosfera i miłe przyjęcie nie pozwalały nam odjechać. Po powrocie, w gospodarstwie państwa Marko czekało już na nas pożegnalne ognisko przygotowane przez Fundację Jeziora Oświn – naszych gospodarzy. Przy ogniu snuliśmy plany kolejnych wizyt w tym pięknym i tajemniczym miejscu. Nawet deszcz nie był w stanie zmusić nas do pójścia spać i schronieni w altance bawiliśmy się jeszcze dłuuugo....
Prace. Fot. Mariusz Grzeniewski
W niedzielę, ostatniego dnia, wszyscy powoli jedli śniadanie delektując się ostatnimi chwilami spędzonymi razem. Potem trzeba było pakować rzeczy, a reszta zapasów została rozdysponowana pomiędzy poszczególne samochody - na każdy przypadło po czekoladzie, ketchupie i kiełbasie.
Przed rozstaniem wybraliśmy się jeszcze na wycieczkę krajoznawczą do miejscowości Wyskok. Stamtąd rozpościera się panoramiczny widok na jezioro Oświn, ułatwiający obserwację żyjących tu gatunki ptaków. Dostrzegliśmy nie tylko łabędzie, kormorany i myszołowa, ale także rybołowa - widziałam go po raz pierwszy w życiu. Aby lepiej zobaczyć efekty naszej pracy udaliśmy się na pobliską ambonę, skąd widać było „odgłogowane” nie tylko w tym roku, ale także w ubiegłych latach, pagórki. Zamiast żegnać się wymieniliśmy tylko uściski dłoni i powiedzieliśmy sobie „do zobaczenia” - przecież spotkamy się tu za rok.
Jeżeli chodzi o nas, to po raz pierwszy miałysmy okazję uczestniczyć w tego typu działaniach. Wspaniale jest poznać ludzi, którzy mają w życiu jakąś pasję i gotowi są oderwać się od codziennych zajęć, aby ruszyć na pomoc przyrodzie. Najlepszą „reklamą” akcji (poza zdjęciami zrobionymi przez Mariuszy) niech będzie fakt, że wielu z tegorocznych uczestników już nie może się doczekać VI Ekspedycji Ratunkowej - Oświn 2008.
To po nas zostało. Fot. Mariusz Grzeniewski
Serdecznie dziękujemy wszystkim uczestnikom, którzy przyłączyli się do Akcji Oświn 2007 oraz tym, którzy wsparli logistycznie i technicznie oraz transportowo całą ekspedycję; Firmie Ulmus, Ussuri, Glusiowy Ogród i Przemkowi dziękujemy za użyczenie sprzętu tnącego a Panu Wiesławowi Kalickiemu za udostępnienie samochodu terenowego!
Joanna Pietraszuk, Magdalena Mroczek
Podziel się artykułem
Komentarze / 0
musisz zalogować się, aby dodać komentarz... → Zaloguj się | Rejestracja